piątek, 22 lipca 2011

Wyścig z czasem, czyli jak nie dac się pogodzie


Wyprawę rozpoczęliśmy w Kuźnicach, do których podwiózł nas pan Andrzej. Wystartowaliśmy o g. 6.30 więc pogoda jeszcze nam dopisywała – chmury zostawiliśmy daleko w dole, obserwując jak się formują i zakrywają Zakopane, Murzasichle i okolice.

Pierwsze podejście było ciężkie – mięśnie nie rozgrzane, podejścia trudne. Żółtym szlakiem, przez Dolinę Jaworzynkę i przełęcz między Kopami, dotarliśmy około g. 8.00 do schroniska „Murowaniec”. Tam chwilę odpoczęliśmy, zjedliśmy drugie śniadanie, opracowaliśmy dalszą trasę i ruszyliśmy przed siebie.

Pogoda dopisywała, przez chwilę nawet zza chmur wyszło słońce, co dodało nam otuchy i zachęciło do trasy cięższej niż przewidywaliśmy, planując dzień. Z „Murowańca” przeszliśmy nad Czarny Staw Gąsienicowy, nad którym górowały, tym razem widoczne, skaliste szczyty. Tam też stoczyliśmy walkę z przyrodą, uciekając przed goniącą nas chmurą. Wyścig z czasem przegraliśmy, jednak w dogodnym dla nas miejscu.

Nad Stawem zrobiliśmy drobny błąd, który kosztował nas ponad godzinę drogi. Za szybko zeszliśmy z niebieskiego szlaku, który prowadził na Zawrat i zamiast wejść na Kozi Wierch szybszą trasą, weszliśmy na Granaty. Żółty szlak prowadził nas piargiem – luźnymi kamieniami, które osuwały nam się spod nóg przy każdym kroku. Właśnie przez te opadające kamienie, hasłem dnia stał się okrzyk „kryj ryj!”, który ostrzegał towarzyszy przed kamieniami lecącymi im na głowy.

Trasa na Granaty nie była łatwa, raz nawet wywołałem niewielką lawinę – kamień, który osunął mi się spod nogi pociągnął ze sobą mnóstwo innych, mniejszych i większych, które z rumorem stoczyły się ze stoku, z charakterystycznym zapachem rozłupywanych skał i dymu. Ostatecznie weszliśmy na Skrajny Granat, na którym mogliśmy zrobić pierwszy, poważniejszy postój. Widoki były cudowne – z chmur, które nas otaczały, wyłaniały się szczyty, jeziora (Wielki Staw Polski, Przedni Staw Polski) i rozległe, górskie tereny. Szczytami Granatów doszliśmy na Buczynową Strażnicę, z której zaatakowaliśmy Kozi Wierch.

Na szczycie zdecydowaliśmy, że ze względów bezpieczeństwa, zejdziemy do Doliny Pięciu Stawów Polskich i stamtąd ruszymy na Zawrat. Już przy zejściu z Koziego Wierchu zaczął padać deszcz, więc byliśmy cali przemoczeni. Nad Wielkim Stawem Polskim spotkaliśmy nieoczekiwanego gościa – świstaka. Było wiele sugestii dotyczących zwierzaka – według niektórych był to pies, kot, a nawet bóbr. Po dokładniejszym oglądzie zgodziliśmy się, że jest to świstak.
Droga na Zawrat była dla niektórych łatwa i przyjemna, ze względu na niewielkie podejścia i spokojną trasę, dla innych była męczarnią, spowodowaną zmęczeniem i bólem mięśni. Deszcz padał już poważnie, jednak nie mieliśmy innego wyjścia – na Zawrat trzeba było wejść. Gdyby nie turyści, którzy stali na szczycie, pewnie byśmy nawet nie odnotowali, że jesteśmy już na wysokości 2158 m n.p.m., na szczycie, który jest bardzo niepozorny.

Deszcz trochę zelżał, więc z nowymi siłami, przebrani w suche rzeczy (przynajmniej niektórzy z nas) wystartowaliśmy na Świnicę – główny cel i punkt kulminacyjny naszej wyprawy. Dość szybko pogoda o sobie przypomniała i lunął ponownie deszcz, tym razem już bez żadnych przerw. W jego strugach weszliśmy na Świnicę – z ekscytacją, strachem, ale i z radością. Droga przez łańcuchy nie była łatwa, jednak należała do jednej z ciekawszych tego dnia. Na szczycie, po ucałowaniu świnickich skał, trzeba było znaleźć zejście. Nie było to łatwe, ponieważ siekł niemiłosiernie deszcz, a chmury skutecznie ograniczały widoczność. Ciekawym zjawiskiem było naelektryzowane powietrze, które stawiało nam dęba włosy na głowie. We współpracy z innymi turystami, udało nam się znaleźć szlak prowadzący na przełęcz świnicką, z której drogę powrotną do domu znaliśmy doskonale z poprzedniej wyprawy. Całkowicie przemoczenie, zmarznięci i zmęczeni, dotarliśmy do schroniska „Murowaniec”.

Mimo, że w góry wybrało się nas pięcioro, ciągle jakby byliśmy w szóstkę. Towarzyszył nam telefonicznie pan Paweł Szczepkowski, wytrawny taternik – przyjaciel taty, który stał się również moim przyjacielem. Każdy nasz krok konsultowałem z nim, informując o naszych poczynaniach. Jego wsparcie było bardzo ważne, ponieważ pan Paweł ma duże doświadczenie, wspinał się nie tylko w Tatrach, ale także w Alpach, Himalajach i Bóg wie, gdzie jeszcze. Tacie zupełnie wystarcza, że jesteśmy „zdalnie” pilotowani przez p. Pawła (jest wtedy zupełnie spokojny o nasze bezpieczeństwo). Razem studiowali filozofię przyrody.

Dotarliśmy do domu mokrzy, zmęczeni, obolali i bardzo szczęśliwi. Więcej pokażą zdjęcia, ponieważ nie wszystko da się słowami opisać. Niebo płacze. Góry płyną. My idziemy dalej. (Łazarz, l.19)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz